Domowe przetwory :)

Naszło mnie jakoś na gotowanie. Ostatnio przez kilka tygodni nie było rodziców i pilnowaliśmy ich działki. Szkoda, że tak późno wpadliśmy na pomysł, że z tego wszystkiego, co tam rośnie można by spróbować zrobić coś nowego. Np. suszone pomidory. To akurat pomysł nie mój, bo Darka i on też był głównym wykonawcą. Jeszcze nie wiemy jak smakują, bo dopiero wczoraj wieczorem zostały wpakowane do słoików. Suszone w piekarniku, nie na słońcu, ale chyba nie jest to jakiś mega problem. Zwłaszcza, że przynajmniej wiadomo jak te pomidory było hodowane, że rosły w normalnej ziemi i nie były podlewane żadnym cholerstwem. 
Dzisiaj jeszcze zrobiłam fotę słoiczkom. Szkoda tylko, że nie zerwaliśmy do nich bazylki i oregano (dodana jest do nich mieszanka przypraw prowansalskich ze sklepu i czosnek, bynajmniej nie z Chin, a działkowy). Ale nic to. To jeszcze próbna wersja. Choć nie wiem czy uda nam się z kolejną w tym roku jeszcze... Ale, kto wie. 

Ja z kolei sobie zaszalałam z zupą pomidorową. Uwielbiam taką zwykłą pomidorówę, ze zblendowanych pomidorów, nie tych ze słoika, czy innego kartonu, ale takich prawdziwNych. Przepis całkiem prosty, bo najpierw robię wywar warzywny z tego, co pod ręką (tym razem pietrucha, marchewka, seler i papryka ostra), do tego pomidory bez skórki. Wszystko zblendowane i doprawione, jak kto lubi, u nas zazwyczaj jest to bazylia, pierz i sól. 
No i co? Zdjęcie zupy też być musi, a jak! :P
 Żeby nie było, że to już wszystko! Ugotowałam swój pierwszy w życiu dżemer! Tak, wiem, nie ma czym się chwalić, że dopiero teraz, ale... lepiej późno niż wcale. Pierwszy był malinowy, z żelfixem. Tu fotki nie mam, bo i też roboty za dużo przy tym nie było. Po prostu zagotować maliny, dodać żelfix, cukier i zapakować do słoiczków. Drugi jest ze śliwek węgierek (mój ulubiony dżem, którego dawno już nie jadłam, nie wiedzieć czemu). Nazbieraliśmy, póki co, śliwek, które już pospadały z drzewa i siup do garnka. Oczywiście po uprzednim umyciu i wyjęciu z nich pestek. Rozgotowało się bardzo szybko. Dodałam jeszcze soku z cytryny, bo ponoć dzięki temu śliwki nie tracą koloru. Aczkolwiek chyba nie jest to niezbędne. No i cukier. Tu dość oszczędnie, bo śliwki i tak są słodkie. No i tak przez trzy dni gotowałam je po trochu, mieszając, żeby nie przystały do dna i się nie przypaliły. I viola! Dżem jak ta lala :) Słoików też nie wyszło z tego nie wiedzieć ile, bo aż trzy. Ale mam świeżą dostawę śliwek i dzisiaj, albo jutro zabiorę się znowu za gotowanie dżemera.
Na dowód wrzucam fotkę. Muszę sobie łychę drewnianą kupić, bo ten dżem mieszałam łopatką. Nic to, dopiero odkrywam w sobie naturę kury domowej. Także z czasem pewnie kuchnia poszerzy nieco swój asortyment przetworowy.

Komentarze

  1. Jej, własne pomidory! Zazdroszczę! U nas w tym roku nie ma nawet jabłek, posucha straszna. Dziś nawet jadąc rowerem rozglądałam się za jakimiś mirabelkami, znalazłam jedno miejsce... może pojadę w tygodniu i nazbieram, będzie kwaśny dżem do ciasta...

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam , mnie kuchnia nadal straszy, dobrze, ze moje dziecko jej się nie boi:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja tez lubie robic rozne przetwory,ale pomidorow jeszcze nie suszylam i chyba Ty mnie na to skusisz:)Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz