Szycie i weekendowe rozczarowania

Tak w międzyczasie uszyłam dwa chusteczniki. Jeden miał być w prezencie dla mamy, ale wyszedł mi jakiś taki nie taki, znaczy się lekko przykrótki. Ale nic to, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, czyli da się zrobić nowy ;) Najważniejsze, że już w miarę udało mi się wymyślić co i jak i w jakiej kolejności robić, żeby kąty proste były proste i żeby otwór na chusteczki był ładnie wykończony :) 
A narzuta idzie powolutku do przodu i mam trochę nowych bloków, ale trzeba będzie jakieś zakupy poczynić, bo materiałów zaczyna brakować. Fotki jednak nie robiłam, z tej prostej przyczyny, że nie chciało mi się tego wszystkiego znów na podłodze rozkładać.
W jeszcze innym międzyczasie trochę sobie zwiedzam nasze piękne Podlasie. I tak w ubiegły weekend była rowerowa wyprawa na kładkę Śliwno-Waniewo. Droga całkiem przyjemna (mimo okrutnie nierowerowej pogody, bo nietypowo na tegoroczne lato było upalnie), kładka też przyjemna- bo przez rzekę można się przeprawić trochę idąc, trochę jadąc, trochę przeciągając ruchome kładki, by... nie, nie, nie znaleźć się na drugiej stronie, czyli w Waniewie, tylko zobaczyć koniec kładki, kawałek rzeki, muliste dno i żadnych pomysłów na przeprawienie się na drugą stronę suchą (a nawet w miarę suchą) nogą, bo wody do pół uda co najmniej plus rower pod pachą (?) Tak średnio nam się to uśmiechało, więc zawróciliśmy. A mieliśmy nadzieję, że kładka już działa, znaczy się, że naprawdę jest Śliwno-Waniewo, a nie Śliwno-rzeka z mułem i pijawkami. W każdym razie nie powiem, że wyprawa nieudana była.


Kolejne weekendowe rozczarowanie miało miejsce dzisiaj. Mimo niezbyt pięknej tym razem pogody, wybraliśmy się do Podlaskiej Wioski Bocianiej, znaczy się do Pentowa. No tak, wiem, że teraz bociany to albo latają sobie (bo młode już się nauczyły i zbierają powoli do odlotu na zimę), albo śmigają po okolicznych łąkach i polach i raczą się podlaskimi żabami. No ale... jakiś na pewno na gnieździe usiądzie, a jak nie, to na polu się go zobaczy czy jakoś tak. No i ta wioska taka niby rozsławiona, że najwięcej w niej bocianów, itp., itd. No to pojechaliśmy. Okazało się, że wioska, to wcale nie wioska, a dworek-muzeum-galeria (czy jakoś tak), 3 zeta za wstęp (ulgowy, albo sympatycznie wyglądaliśmy, albo pan się zlitował, bo wiedział co nas czeka po drugiej stronie). Wyglądało to jak taki większy (no, znacznie większy niż w szeregówkach w mieście) ogród, tam jakieś drzewa, słupy, trochę gniazd (no dobra, trochę więcej, niż trochę), bocianów prawie niet, ani na gniazdach, ani na polach (no bo gdzie tam pola, jak wioski nie ma?), ani tych koników polskich, co to miały tam też gdzieś być, też nie widać było. No, ale niestrudzenie obeszliśmy całą tę zagrodę, łącznie z wchodzeniem na wieże widokowe i zabraliśmy się do... Kiermus. 


Kiermusy- kolejne rozsławione miejsce na Podlasiu warte odwiedzenia, a że nigdy nie byłam, to... pojechaliśmy i tam. Najpierw całkiem ładne domeczki, wszystko do wynajęcia. Dom tkacza, rybaka i inne takie. Wejść nawet za płot nie można, bo wszystko tylko dla gości hotelowych (nie dla plebsu). No to cóż... do ostoi żubra się udaliśmy, bo to przecież jedna z prywatnych hodowli żubrów, to jak tu nie pójść. Przy wejściu miła dziewczynka skasowała po 6 zł od głowy i poszliśmy dalej, by zobaczyć... no właśnie... puste stragany, które ożywają tylko w pierwszą niedzielę miesiąca, kiedy to jest w Kiermusach jarmark (liczyć umiemy, wiemy, że nie niedziela i nie pierwszy weekend miesiąca, więc się nie spodziewałam jarmarku zobaczyć), kawałek ogrodzonego lasu, pięć, czy może kilka więcej kóz i... z daleka, leżącego żubra, którego rozpoznaliśmy tylko po tym, że machnął ogonem. Szał, co nie?! Ja bym się wstydziła jakiekolwiek pieniądze za to brać! No, ale żyć z czegoś przecież trzeba, a kilka złotych tu, kilka tam i interes się kręci.
Żeby nie było, poszliśmy też do karczmy. W środku bardzo ładnie urządzona, stylizowana na starą karczmę, mili kelnerzy, żadnego menu, podanych do wiadomości publicznej cen, aż strach zwykłą wodę zamówić, bo może na koncie zabraknąć gotówki. Ale co tam, raz się żyje, dwie kawki, sernik i szarlotka do tego, całkiem, całkiem i... 40 zł. Ciekawe ile by wynosił rachunek za obiad (zupa, drugie, deser, piwo, albo inny podpiwek), w chińskiej (i to nie z dworca, tylko takiej prawdziwej i ze smacznym jedzeniem) objedlibyśmy się za tę kasę jak, nie przymierzając, świnie. Ale cóż... zachciało się.
Zahaczyliśmy jeszcze o Tykocin, gdzie akurat było całkiem fajnie (mieli dziś biesiadę miodową, stragany, swojskie jadło, ludowa muzyka, itp., itd.) Fotek nie mam, bo i pogody nie było, a i się już robić nie chciało po tych wszystkich atrakcjach turystycznych ;)
Do sprawdzenia został jeszcze szlak tatarski... to plan na któryś kolejny weekend.

Komentarze

  1. Lubię takie turystyczne ciekawostki, dziękuję :)
    A niebieska narzuta jak tam...?
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chusteczniki wyglądają ładnie.Mam nadzieję że następne "atrakcje turystyczne" będziesz wspominała milej.
    Pozdrawiając tego Ci życzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jolcia, narzuta ma się dobrze, choć jej przyrost naturalny jest ostatnio niżowy raczej... brak czasu, natchnienia, a nieraz po prostu za ładna pogoda. Ale zamierzam dokończyć, choćbym miała nie wiem ile miesięcy jeszcze z nią się bawić :)

    Juta, wyprawy, mimo niewielkich zaskoczeń (?) i tak były udane! Nie ma to jak rower (albo samochód, jak się jest kierowcą- odkrywam nowe zainteresowanie, czy jak to określić...) i dobre towarzystwo!

    OdpowiedzUsuń
  4. i wez tu sie czlowieku wybierz na podlasie hihihihi
    ubawialm sie z tej histori a nawet kilku historii, ale w sumie takie wyprawy najdluzej sie pamieta i potem opowiada w celu rozbawianie innych na rozncyh zlotach przyjacil i rodziny :)
    chistecznik i katy proste to dla mnie czarna magia u mnie pewnie nawychodziloby pelno katow ostrych i co jakis czas rozwarty :)
    pozdraiam serdecznie
    Mcdulka

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz